środa, 28 stycznia 2015

Znów o podatkach

Tak jak zapowiadałam, dziś znów ponarzekam na podatki. A w obecnym systemie podatkowym, poza wysokością kwoty wolnej od podatku (o czym pisałam tutaj), nie podoba mi się wiele rzeczy.

Podobno stawki podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT) są w Polsce progresywne. Dlaczego podobno? Bo tylko nieliczni, naprawdę nieliczni (w 2013 r. 2,31% podatników) płacą wyższą stawkę, która wynosi obecnie 32%. Cała reszta płaci 18%. Mamy więc zakamuflowany podatek liniowy, umacniający nierówności społeczne. Co więc proponuję w zamian? No cóż, nie jestem specjalistą, więc nie podam dokładnych stawek i kwot, od jakich miałyby obowiązywać. Natomiast z całą pewnością mogę powiedzieć: uważam, że powinno się wprowadzić co najmniej cztery stawki podatkowe, w tym 50% dla najbogatszych.

Mam też problem z podatkiem od spadków i darowizn. Mamy trzy grupy podatkowe, a zaliczenie do każdej z nich zależy od tego, kim osoba, od której otrzymujemy spadek bądź darowiznę jest. I tak - do grupy pierwszej należą najbliższe osoby, jak małżonek, rodzice, rodzeństwo, do grupy drugiej zaliczymy dalszą rodzinę, na przykład rodzeństwo rodziców lub dzieci rodzeństwa, natomiast w grupie trzeciej znajdują się pozostałe osoby. Jest to dosyć skomplikowane i nie jestem pewna, czy potrzebne. W każdym razie, zależnie od grupy, kształtuje się wysokość stawki podatkowej, co zostało przedstawione w poniższej tabeli.


Zaczyna się bardzo dobrze - wraz z wzrastającą wartością spadku bądź darowizny, wzrasta stawka podatkowa. Ale, nie wiedzieć dlaczego, nagle ta progresja się zatrzymuje. I niezależnie od tego, czy otrzymaliśmy 21 000 zł czy 121 000 zł, od nadwyżki ponad 20 556 zł, zapłacimy taki sam procent podatku, co jest wysoce niesprawiedliwe.

Brakuje mi jeszcze podatku od luksusu, który nie dość, że powinien być odpowiednio wysoki, to jeszcze powinien wzrastać, jeśli ktoś nabywa któryś z kolei ogromny dom czy drogi samochód.

Oczywiście, to co postuluję w odniesieniu do podatku od spadków i darowizn i podatku od luksusu, to tylko półśrodki. Ucieszyłabym się niezmiernie, gdyby powstał zakaz posiadania dwóch i więcej domów i gdyby zniesiono dziedziczenie, mam jednak świadomość, ze to nie nastąpi tak szybko...

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Dlaczego państwo nie powinno pomóc frankowcom

W sobotę frankowcy wyszli na ulicę domagając się pomocy od państwa. Wspaniałomyślnie mówią, że nie chcą dopłat do kredytów, a jedynie pomocy w renegocjacji warunków umów z bankami a także natychmiastowego wstrzymania wszelkich egzekucji z tytułu takich kredytów, natychmiastowego usunięcia wszelkich zapisów i klauzul niedozwolonych z umów kredytowych oraz przewalutowania wszystkich kredytów denominowanych we frankach po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu.

Racjonalne postulaty? Otóż nie bardzo. Po pierwsze, banki nie zgodzą się renegocjację warunków, przede wszystkim dlatego, że dbają o własne zyski, ale również dlatego, że kredyty walutowe polegają na ryzyku. Zdaję sobie sprawę z tego, że banki do takich kredytów namawiały. Powiedzmy sobie jednak szczerze - jeśli ktoś nie ma zdolności kredytowej na kredyt w złotówkach, to powinno być pewną wskazówką - nie, że należy wziąć kredyt we frankach, ale, że mieszkanie czy samochód, czy cokolwiek innego, na co bierze się kredyt jest zwyczajnie za drogie.

Nie chcąc jednak zbytnio zbliżyć się do liberalnej retoryki, w myśl której państwo nie powinno pomagać nikomu, muszę przypomnieć, że frankowcy to w większości ludzie zamożni. Według danych GUS, około 60% z nich zarabia powyżej 4000 zł miesięcznie. Biorąc pod uwagę, że około 80% Polaków zarabia mniej niż 3,5 tysiąca miesięcznie, łatwo zauważyć, że problem kredytów walutowych dotyczy przede wszystkim najbogatszych 20% społeczeństwa. Około 22% frankowców zarabia więcej niż 8 tysięcy miesięcznie, a więc należy do 3% najbogatszych Polaków.

Aby było ciekawiej, wklejam kilka wypowiedzi osób z kredytem walutowym.
"Powiem tak, przed kredytem żyliśmy jak ludzie: narty, urlop w Toskanii, obiad w restauracji. Po kredycie budzimy się właściwie tylko po to, by pracować, i to od piątej rano."
"Już teraz po wiadomości o wzroście franka zrezygnowaliśmy z wyjazdu na narty. O wakacjach nawet nie myślimy. Do tej pory staraliśmy się korzystać z życia: kino, teatr, siłownia, dla mnie zajęcia z jogi. Żadnej z tych rzeczy w lutym nie zrealizujemy. Boję się wydać te 150 zł na karnet, bo nie wiem, kiedy te pieniądze mi się przydadzą. To może się wydawać śmieszne przy naszych zarobkach, razem mamy jakieś 14 tys. zł netto, ale jak się ma dwójkę dzieci na utrzymaniu, to nie ma co ryzykować."
"W rozmowach o kredycie ludzie zawsze pytają, a jakie to ja mieszkanie sobie postanowiłam kupić, ile ono ma metrów, i czy musiało być aż takie duże. Ma 110 metrów, ale mnóstwo miejsca zajmują schody, więc tej przestrzeni się nie czuje."

Czy oni zasługują na jakąkolwiek pomoc od państwa? Czy nie powinno się raczej pomagać ludziom, którzy rzeczywiście takiej pomocy potrzebują?



cytaty pochodzą z wybocza.biz i natemat.pl

niedziela, 25 stycznia 2015

Polityka narkotykowa

Zgodnie z danymi Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii liczba Polaków uzależnionych od opioidów systematycznie spada, oscylując obecnie w granicach 4-7 przypadków na 10000 osób. Niewiele - zdawać by się mogło. Jednak po wykonaniu odpowiednich obliczeń, okazuje się, że problemem tym dotkniętych jest około 20000 osób. Dwadzieścia tysięcy ludzi, którymi społeczeństwo niezbyt się przejmuje. Nadal bardzo często wyrażamy głęboko niehumanitarne i wręcz szkodliwe poglądy, mówiąc, że osoby uzależnione od narkotyków są same sobie winne, więc dlaczego teraz mamy im pomagać. Zgodzić się z tym można jedynie po zignorowaniu wpływu, jaki na zachowanie ludzi ma środowisko, w którym żyją. Taki indeterminizm był modny w XVIII wieku. Może już czas odrzucić te poglądy?

Inny poglądem, który należało by odrzucić jest ten o skuteczności terapii opartej na abstynencji. Jak mówi Jacek Charmast, koordynator Biura Rzecznika Praw Osób Uzależnionych: "W 30 ośrodkach największej polskiej organizacji terapię kończy ok. 300- 400 osób rocznie, z czego połowa w ciągu roku zapewne wraca do narkotyków. [...] Nasze placówki zorientowane na abstynencję mają wyniki niewiele lepsze od zjawiska tzw. samowyleczeń. Gdy porównywaliśmy w 2006 dane z 30 placówek stacjonarnych, w 1/3 ośrodków na jednego terapeutę przypadało 0,8 pacjenta kończącego program. Ale znamy przecież setki pacjentów, którzy kończyli program wielokrotnie."

Programy abstynencyjne nie działają i znaczna większość krajów europejskich zwraca się ku terapii substytucyjnej. Tymczasem w Polsce programem takim objętych jest (wg danych Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii) 10% uzależnionych od opioidów. Mamy obecnie 31 programów leczenia substytucyjnego. Znajdują się one przede wszystkim w dużych miastach. Jest to kompletnie nielogiczne. Chcielibyśmy, aby osoba podejmująca leczenie, znalazła sobie pracę i poprawiła swoje warunki życiowe, ale jak ma tego dokonać, jeśli musi jeździć do miasta oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów, aby dostać lek? Skąd ma w ogóle wziąć pieniądze na dojazdy? Nic dziwnego, że nielegalny handel metadonem kwitnie...

Problemem jest także brak punktów wymiany igieł. Według Fundacji Redukcji Szkód, działa obecnie trzynaście takich programów - znów przede wszystkim w dużych miastach.

Nie od dziś wiadomo, że terapia substytucyjna oraz zapewnianie sterylnego sprzętu do iniekcji powoduje zmniejszanie się liczby zakażeń HIV, wirusowym zapaleniem wątroby oraz innych infekcji. Punkty wymiany igieł są znacznie tańsze niż leczenie chorób związanych z używaniem niesterylnego sprzętu.

Nie zmienimy jednak tej sytuacji, nie zmieniwszy wcześniej niezwykle szkodliwej represyjnej polityki narkotykowej, polegającej na zapełnianiu więzień osobami, które potrzebują pomocy medycznej.


sobota, 24 stycznia 2015

Co powinniśmy zrobić z kwotą wolną od podatku?

Śnieg pada, w domu zimno, idealne warunki do narzekania, a więc ponarzekam dziś nieco na podatki. I choć rzeczy, które mi się w naszym systemie podatkowym nie podobają, jest wiele, dziś skupię się na kwocie wolnej od podatku.

Wysokość rocznego dochodu, poniżej której nie trzeba płacić podatku dochodowego jest w naszym kraju absurdalnie niska. Wynosi obecnie 3091 zł. Jeśli podzielimy to przez 12, wyjdzie nam, że aby podatku nie płacić, należy mieć miesięczny dochód mniejszy niż 257 zł.

Dla porównania, minimum egzystencji, czyli kwota niezbędna na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, których nie można odłożyć w czasie, a których niezaspokojenie wręcz zagraża życiu, wynosi dla gospodarstwa jednoosobowego 452 zł, a dla pięcioosobowego 477 zł.

Dochodzimy w ten sposób do sytuacji niedorzecznej - ktoś, komu brakuje pieniędzy na jedzenie, mieszkanie czy podstawowe artykuły higieniczne, musi płacić podatki. Co więcej, osoba ta oddaje państwu pieniądze tylko po to, by otrzymać je z powrotem w postaci zasiłku. Gdzie tu jakakolwiek logika?

Powinno się niezwłocznie podnieść kwotę wolną od podatku do 5424 zł, tak aby osoby żyjące poniżej minimum egzystencji nie musiały płacić podatku dochodowego. W przyszłości natomiast dążyć się powinno do tego, aby kwota wolna od podatku była dwunastokrotnością minimum socjalnego.

Podniosą się zaraz głosy, że państwo zbyt wiele na tym straci. Nie jest to jednak prawdą, gdyż mamy coś takiego jak podatek VAT. Owszem, wpływy do budżetu z podatku dochodowego byłyby mniejsze. Jednak, te pieniądze zostałyby przez ludzi wydane (bo przecież tylko bogaci mogą pozwolić sobie na oszczędzanie). Wzrosłaby więc konsumpcja - i wpływy do budżetu z podatku VAT.

Jak pisałam, jest dużo więcej rzeczy, które mi się w systemie podatkowym nie podobają. Stanowi to jednak materiał na osobny wpis, który pojawi się już w przyszłym tygodniu.


piątek, 23 stycznia 2015

Kto i dlaczego głosuje na Korwina?

Wczoraj dowiedzieliśmy się, że Korwin-Mikke nazwał swoją nową partię KORWIN, co jest dosyć, powiedzmy sobie szczerze, groteskowe. Miałam zamiar tego nie komentować i w ogóle nie poruszać tutaj tematu Korwina, bo przecież wykazywanie, że nie ma on racji, byłoby pisaniem o oczywistościach. Mogąc jednak połączyć dwie rzeczy, które mnie niezmiernie interesują, a mianowicie socjologię i politykę, postanowiłam zastanowić się nad tym, kto i dlaczego popiera Korwina. Efektem tych rozważań jest dzisiejszy wpis.

Na pytanie "kto?" odpowiedzieć jest łatwo. Zgodnie z sondażem IPSOS przeprowadzonym po ostatnich wyborach do Europarlamentu, w grupie wyborców w wieku 18-25 lat poparcie dla Korwina wyniosło 28,5% i to właśnie ta najmłodsza grupa wyborcza stanowi znaczącą większość jego elektoratu. A więc odpowiedź już mamy - ludzie młodzi. Tutaj ciekawostka - około 25% tych ludzi to kobiety. Zaskakująco dużo, biorąc pod uwagę, że mówimy o głosowaniu na człowieka, który chce kobietom odebrać prawa wyborcze.

Zastanówmy się teraz, dlaczego ludzie młodzi decydują się głosować na człowieka, który nic im nie oferuje.

Przyczyn jest wiele, ale znaczące miejsce zajmuje socjalizacja antycypująca.
Mechanizm socjalizacji antycypującej polega na tym, że jednostka pragnąca należeć do pewnej grupy, zaczyna przejawiać zachowania dla tej grupy charakterystyczne. Skutkiem tego jest nadawanie dzieciom wyszukanych imion przez rodziny wywodzące się z niższych warstw społecznych, czy głosowanie na republikanów przez biednych amerykańskich farmerów (o czym pisał Thomas Frank). I dokładnie ten sam mechanizm zachodzi w przypadku korwinistów, jest on zresztą całkiem sprawnie podsycany przez samego "krula". Człowiek słyszy, że kapitalizm wynagradza pracowitość i przedsiębiorczość, niewidzialna ręka rynku wszystko perfekcyjnie reguluje, ale źli socjaliści z Unii Europejskiej zabierają mu 90% pensji, nic w zamian nie dając. Zaczyna więc myśleć: no tak, jestem pracowity, mógłbym osiągnąć sukces, to, że sukcesu nie osiągam, jest winą tych złych socjalistów. Zapomina o tym, że gdyby służba zdrowia była całkowicie prywatna, nie byłoby go pewnie stać na zabieg wycięcia wyrostka robaczkowego. A gdy próbuje mu się to uświadomić, mówi: jak to, mnie nie byłoby stać? Byłoby mnie stać, bo odniósł bym sukces, gdyby tylko państwo mi nie przeszkadzało. Nie bierze pod uwagę tego, że z tą pracowitością i przedsiębiorczością to takie małe oszustwo, a 1/3 miliarderów znaczną część majątku odziedziczyła.

Kolejną przyczyną może być zmęczenie zastaną rzeczywistością polityczną. Znaczna część wyborców Korwina pamięta tylko rządy PO. Wrażenie "zabetonowania" sceny politycznej potęguje fakt, że gdy masz 20 lat, 4 lata, jakie upływają pomiędzy wyborami parlamentarnymi to 1/5 twojego życia, a więc strasznie długi okres czasu. Ma więc taka młoda osoba wrażenie, że nic się nie zmienia. I przychodzi człowiek zdecydowanie antysystemowy, i pociąga za sobą tych młodych ludzi.
 
W ten sposób przechodzimy do kolejnej przyczyny - Korwin pociąga za sobą młodych ludzi, bo jest go w mediach dużo. Człowiek głoszący takie poglądy powinien być przez media ignorowany, tymczasem się w nich pojawia, bo to podbija oglądalność. Pojawia się, więc jest rozpoznawalny i ma możliwość dotarcia ze swoimi poglądami do ludzi.

W tym katalogu powinien znaleźć się także brak w Polsce prawdziwej lewicy. Nie będę teraz jednak rozwijać tego punktu, gdyż jest to materiał na osobny wpis.

czwartek, 22 stycznia 2015

O systemie edukacji - część 2.

Tematyka reformy systemu edukacji zawsze była mi bliska. Długo jednak moje pomysły opierały się na łataniu obecnego systemu. Jednak pewna osoba, której będę za to do końca wdzięczna, pozwoliła mi uwierzyć, że całkowita zmiana jest możliwa. Dlatego też pomysły, które dzisiaj zaprezentuję, są nieco rewolucyjne.

Po pierwsze - uważam, że zinstytucjonalizowana edukacja powinna zaczynać się odpowiednio wcześnie, aby umożliwić wszystkim dzieciom prawidłową socjalizację. W instytucjach łatwiej jest zauważyć i przeciwdziałać wszelkim przejawom patologii, niż w rodzinie. Natomiast, jeśli dziecko przejdzie nieprawidłową socjalizację i następnie, w wieku sześciu czy siedmiu lat trafi do szkoły, to 1. nie będzie sobie radzić w niej dobrze, 2. szkoła nie będzie już w stanie w pełni naprawić tego, co poszło nie tak. Dlatego też mój pierwszy postulat to obowiązkowe żłobki i przedszkola. Obowiązkowe - również po to, aby nie pogłębiać przepaści pomiędzy biedniejszymi (którzy nie posyłają dzieci do żłobków i przedszkoli, gdyż często ich na to nie stać) a bogatymi.
Cóż jednak miałaby znaczyć ta prawidłowa socjalizacja? Przede wszystkim kształtowanie odpowiednich postaw i przekazywanie odpowiednich wartości. Uczciwość, szacunek dla innych, równość, sprawiedliwość społeczna, kreatywność, zaufanie do siebie.

Po drugie - sądzę, że system edukacji powinien stawiać na indywidualizm i pomoc w rozwoju. Jak tego dokonać?

1. Zwiększenie ilości nauczycieli w stosunku do uczniów. Nie będąc specjalistą, nie chcę podawać konkretnych liczb, ale uważam, że na jednego nauczyciela powinno przypadać co najmniej dwa razy mniej uczniów niż obecnie.

2. Zmiana systemu kształcenia nauczycieli. Nauczyciel powinien być przede wszystkim pedagogiem. Dopiero po ukończonych studiach pedagogicznych (bądź równocześnie) mógłby robić kurs dający uprawnienia do nauczania wybranego przedmiotu. Wiedza, jaką otrzymuje się po pięciu latach studiowania matematyki czy historii nie jest potrzebna do nauczania (tym bardziej, nie byłaby potrzebna w szkole według mojego pomysłu). Natomiast studia pedagogiczne dają człowiekowi ogrom znacznie bardziej przydatnej, w kształtowaniu młodych umysłów, wiedzy.

3. Całkowita zmiana programu nauczania. Jak już pisałam w poprzednim wpisie, obecnie zapycha się głowy młodych ludzi całkowicie nieprzydatnymi informacjami. I po co? W liceum musiałam nauczyć się wszystkich królów Polski. Dziś wiem tylko, kto był pierwszym, a kto ostatnim (tę wiedzę oczywiście miałam, zanim zostałam zmuszona do nauczenia się wszystkich). Natomiast gdyby interesował mnie którykolwiek pomiędzy nimi, mogłabym wejść chociażby na wikipedię, czy bardziej tradycyjnie - wypożyczyć książkę z biblioteki. Dziś wiedzę mamy na wyciągnięcie ręki i szkoła powinna się skupiać raczej na uczeniu, jak z tej wiedzy korzystać. Jak odróżniać informacje wartościowe od tych mniej wartościowych. Jak oceniać niezawodność źródła.
Nie postuluję całkowitej rezygnacji z przekazywania informacji. Uważam, że każdy powinien mieć jakieś podstawy z każdej dziedziny - ale podstawy, a nie nikomu nie potrzebne szczególiki. Jak coś takiego mogłoby wyglądać w praktyce? Na przykład przygotowywanie przez uczniów referatów na wybrane tematy. Wspieranie indywidualizmu uczniów, przekazywanie wiedzy i uczenie ważnych umiejętności w jednym.

4. Skupienie się na uczeniu umiejętności. Mam tu na myśli zarówno umiejętności interpersonalne, umiejętności skutecznego pozyskiwania informacji, umiejętności uczenia się, a także typowo praktyczne umiejętności - gotowanie, szycie, sprzątanie, naprawianie prostych urządzeń, składanie mebli. Tak, aby człowiek po skończeniu szkoły miał narzędzia do poradzenia sobie na świecie.

Nie zamierzam pisać, jak dokładnie powinny wyglądać szkoły, ile lat powinna trwać edukacja na jakim poziomie, gdyż - jak pisałam - nie jestem specjalistą. Sądzę jednak, że osoba posiadająca wiedzę specjalistyczną mogłaby na podstawie tych moich luźnych idei stworzyć dokładny plan reformy edukacji, tak aby szkoła była miejscem przyjaznym i umożliwiającym rozwój.
Pytanie tylko, czy taka zmiana jest możliwa bez zmiany całego systemu?

środa, 21 stycznia 2015

O systemie edukacji - część 1.

Nie powiem nic odkrywczego, stwierdzając, że z edukacją jest źle. Różnią się natomiast zdania na temat tego, dlaczego jest źle. W dzisiejszym wpisie przedstawię moją analizę stanu obecnego, a w następnym spróbuję zaproponować jakieś rozwiązania.

Zarzutów mam wiele. Alvin Toffler w swojej książce "Szok przyszłości" zauważył, że obecna edukacja nie zmieniła się praktycznie od czasów rewolucji przemysłowej. I mimo, że od czasu, kiedy to pisał minęło ponad 40 lat, jego słowa pozostają aktualne. Szkoła jest fabryką. Fabryką nastawioną na to, aby przerobić jak największą ilość materiału-dzieci w gotowe produkty - i to tak, aby na tym nie stracić. I stąd właśnie biorą się moje zarzuty.

1. Przepełnione klasy. Czy naprawdę komukolwiek wydaje się, że w trzydziestoosobowej klasie da się efektywnie uczyć? Owszem, da się efektywnie przeciskać przez formę (pozostając przy fabrycznych metaforach). Da się efektywnie niszczyć indywidualność. Ale czy to powinno być celem edukacji?
Nauczycieli nam nie brakuje, można by tworzyć mniejsze klasy, bądź organizować lekcje tak, aby obecnych było na niej dwóch nauczycieli. Jest tylko jeden mały problem, to się nie opłaca. A przecież pieniądz jest ważniejszy niż człowiek.

2. Testy. Są niewątpliwie najłatwiejszą formą sprawdzania wiedzy. Problem w tym, że tej wiedzy nie sprawdzają. O umiejętnościach nawet nie wspominając, chyba że za niezwykle ważną uznamy umiejętność rozwiązywania testów. Co więcej, nauczycielom nie wystarcza, że zamiast czytać długie wypracowania mogą sprawdzać, czy uczniowie pozaznaczali literki w odpowiedniej kolejności i często wykorzystują ten sam test przez kilka lat, czy też w klasach równoległych. Dochodzi wówczas do niedorzecznej sytuacji, gdy testy sprawdzają umiejętności interpersonalne uczniów - jeśli zaprzyjaźnisz się z kimś ze starszego rocznika bądź z innej klasy, będziesz doskonale radzić sobie z testami. Nie można jednak winić za to nauczycieli - są oni produktami systemu tak samo, jak cała szkoła, i dopóki system się nie zmieni, nie będą mieli oni zbyt wiele możliwości, aby zmienić coś samemu.

3. System kształcenia nauczycieli. Człowiek idzie na na studia, bo jest zafascynowany daną dziedziną. Marzy o jakiejś pracy, ale nie znajduje zatrudnienia, więc robi przygotowanie pedagogiczne i zostaje nauczycielem. Mając zbyt niewielką wiedzę pedagogiczną, aby być dobrym nauczycielem.

4. System oceniania. Znów wracając do fabrycznych porównań - nie liczy się jakość edukacji, ale jakość produktu, wyrażona w ocenach na świadectwie. Oceny te jednak nie informują o wiedzy czy umiejętnościach. Informują tylko o ilości osób lepszych i gorszych, informują o pozycji względem innych. Umacniają konkurencyjność - podstawową cechę w kapitalizmie. Przygotowują do wyścigu szczurów w dorosłym życiu.
Zastanówmy się, co właściwie mierzą oceny, za co otrzymuje się dobre oceny. Znam osoby, które mimo ogromnej wiedzy, dostawały trójki, oraz osoby o wiedzy niewielkiej, mające prawie same piątki. Jaka była pomiędzy nimi różnica? Zdolność przystosowawcza. Piątkowicze chętnie wchodzą w formę, są mili, robią to, czego się od nich oczekuje. Uczniowie przeciętni nie dają się w tę formę wcisnąć, nie rezygnują ze swojego indywidualizmu, wybierają postawy nonkonformistyczne. Nie mówię, że to jest zasadą. Nie mówię, że to źle mieć dobre oceny. Mówię tylko, że ocenianie wartości człowieka na podstawie cyferek w dzienniku jest ogromnie niesprawiedliwe.
Niesprawiedliwe, ale w kontekście szkoły jako fabryki całkowicie logiczne. Każda fabryka powinna, przynajmniej z założenia, produkować coś, co jest przydatne. A dla dążącego do samozachowania systemu, przydatni są łatwo przystosowujący się, akceptujący kulturowe cele i środki konformiści. Buntownicy i nonkonformiści przydatni nie są, wręcz przeciwnie, mogą systemowi zagrażać, więc należy albo siłą przerobić ich na przydatne produkty, albo przekonać, że nie mają żadnej wartości. Tylko dlaczego czyni się to pod przykrywką oceniania wiedzy i umiejętności?

5. Program nauczania. Przeładowany niepotrzebnymi informacjami, które zapomina się tuż po zakończeniu edukacji. W czasach, gdy wszelkie informacje mamy na wyciągnięcie ręki, uczenie się ich na pamięć nie ma najmniejszego sensu. Co więcej, powoduje ono niechęć do nabywania wiedzy - i jako skutek mamy studentów, którzy, przynajmniej z założenia, uczą się tego, co ich interesuje, ale ściągają na egzaminach.

Mogłabym tak moje zarzuty wymieniać dalej, ale nie sądzę, aby było to konieczne. Wniosek nasuwa się jeden - edukacja potrzebuje zmian.


wtorek, 20 stycznia 2015

Kłótnie o antykoncepcję awaryjną

Jest kilka rzeczy, które wyprowadzają mnie z równowagi, jedna z nich to całkowite ignorowanie nauki. Tym bardziej mnie to irytuje, gdy stosowane jest świadomie, w celu manipulacji.
Natrafiłam dzisiaj na takie zdjęcie:


Wydawać by się mogło, że zmienia się w Polsce ustawa antyaborcyjna, a tu nie. Jedyne co się zmienia, to fakt, iż antykoncepcja awaryjna ma być dostępna bez recepty.

Jeszcze nie tak dawno temu sądziłam, że to dobrze, że tzw. "pigułka po" jest dostępna na receptę, że to lepiej, aby lekarz stwierdził, czy nie ma żadnych przeciwwskazań, może porozmawiał o różnych metodach antykoncepcyjnych, aby taka sytuacja się nie powtórzyła... Później jednak dowiedziałam się, jak to u nas w rzeczywistości wygląda - jedna znajoma musiała odwiedzić kilku lekarzy, aby receptę dostać, na inną lekarz nakrzyczał (!). Tak więc ze zmian się cieszę.

Dalszą część wpisu chciałabym poświęcić argumentacji środowisk prawicowych.
Po pierwsze - konsekwentne nazywanie antykoncepcji awaryjnej mianem środka wczesnoporonnego. No cóż, pozwolę sobie tutaj zacytować wypowiedź lekarza, dr Grzegorza Południewskiego:
"Po pierwsze, wpływa na podwzgórze w mózgu, hamując uwalnianie hormonu luteinizującego LH. LH reguluje cykl miesiączkowy. Gwałtowne zwiększenie poziomu LH jest dla organizmu sygnałem rozpoczynającym owulację, czyli uwalnianie jajeczka z jajnika. EllaOne hamuje uwalnianie LH, a tym samym owulację. A skoro jajeczko nie zostanie uwolnione, nie trafi do jajowodu i nie może dojść do zapłodnienia. Hamowanie owulacji to tylko jeden ze sposobów działania EllaOne. Środek ten zmienia też perystaltykę jajowodu i sprawia, że w ciągu 24 godzin od zastosowania jajeczko nie może sprawnie przesuwać się jajowodem, a to uniemożliwia dotarcie jajeczka na czas do jamy macicy. [...] Jeśli zarodek powstał i zaimplementował się w ścianie macicy, jego dalszy rozwój jest prawidłowy."
Nie sądzę, aby wymagało to komentarza.

Pani Magdalena Kokrzewa z CitizenGO (subskrybuję newsletter dla lolcontentu, ale w sumie częściej podnosi mi to ciśnienie...) jest niezwykle oburzona faktem, że antykoncepcja awaryjna będzie dostępna także dla "nieletnich dziewczynek". Biorąc pod uwagę, że współżycie jest w Polsce legalne od piętnastego roku życia, te "nieletnie dziewczynki" to właśnie piętnasto-, szesnasto- i siedemnastolatki. Tak, osoby w tym wieku uprawiają seks. Nie, edukacja seksualna promująca abstynencję nie działa. Nie, dostępność antykoncepcji awaryjnej bez recepty nie "będzie umacniać wśród ludzi (zwłaszcza młodych) złudne przekonania o tym, jakoby można było współżyć zawsze i wszędzie bez jakichkolwiek konsekwencji". Wręcz przeciwnie, jak tacy nastolatkowie będą musieli wydać około 130 zł na "pigułkę po", zapamiętają, żeby następnym razem kupić prezerwatywy i przeczytać, jak ich prawidłowo używać (bo niestety, na wychowaniu do życia w rodzinie prawdopodobnie się tego nie dowiedzieli...).

Na dodatek, środowiska pro-life powinny raczej popierać dostęp do antykoncepcji awaryjnej, bo - jak mówi dr Południewski: "Gdy w 1999 roku na Węgrzech preparaty antykoncepcji awaryjnej zostały dopuszczone do sprzedaży bez recepty, liczba aborcji wśród dziewcząt młodszych niż 18-letnie spadła o połowę, a wśród kobiet powyżej 18. roku życia - o 30 proc.".

I chociaż staram się unikać zbyt radykalnych wypowiedzi na temat poglądów innych ludzi, naprawdę zastanawiam się, czy środowiska zaciekle walczące z antykoncepcją awaryjną są w takim stopniu zindoktrynowane, czy po prostu nienawidzą ludzi.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Czy zmiany w kodeksie drogowym mają sens?

Podobno PO chce pokazać, że coś jednak robi i w tym celu zamierza wprowadzić pewne zmiany w taryfikatorze mandatów. Czas najwyższy, bo obecne stawki wymiar odstraszający mogłyby głównie mieć dla młodych ludzi, którzy jeszcze nie zarabiają, ale prawo jazdy już posiadają. Z moich obserwacji wynika jednak, że niezbyt to odstraszanie działa, bo i tak - przynajmniej ci, których znam - jeżdżą jak szaleni.

Większym problemem jest jednak to, że, niezależnie od tego, czy ktoś przekracza prędkość po raz pierwszy czy po raz dziesiąty, kwota, jaką będzie musiał zapłacić jest taka sama. Posłowie proponują więc, aby za czwartym i kolejnym razem mandat był wyższy o 50%. Wychodząc z założenia, że każdy ma prawo popełnić błąd, ale ten sam błąd popełniany po raz kolejny jest już świadomą decyzją, tę zmianę popieram.
Podoba mi się również pomysł, aby kary za przewinienia popełniane w terenie zabudowanym były znacznie wyższe od tych popełnionych w terenie niezabudowanym.

Nie może być jednak tak różowo - projekt idealny nie jest, wręcz przeciwnie ma jedną bardzo poważną wadę. Otóż posłowie wymyślili sobie, aby stawki liczone były na podstawie średniej krajowej pensji - i tak za przekroczenie o 11-20 km/h będzie należał się mandat w wysokości 3% średniej pensji, o 21-30 km/h - 5%, o 31-40 km/h – 9%, o 41-50 km/h – 14%, 50 km/h i więcej - 20%.

Biorąc pod uwagę, że około 80% społeczeństwa zarabia mniej niż wynosi średnia krajowa, dojść można do wniosku, iż jest to pomysł wręcz absurdalny. Dla osoby o niskim dochodzie kara za jednorazowe przekroczenie prędkości - jeden błąd - będzie na tyle wysoka, że poważnie zaburzy domowy budżet. Natomiast osoby, dla których obecne kary są niskie, nadal będą śmiać się z widniejącej na mandacie kwoty.

No tak - powie krytyczny czytelnik - narzekać to każdy potrafi, ale zaproponować coś innego już ciężko. Tymczasem ja uważam, że pomysł miałby ręce i nogi, gdyby kwota mandatu była liczona nie od średniej krajowej, a od rzeczywistych zarobków osoby popełniającej wykroczenie. Wówczas taka kara nawet dla tych majętnych coś by znaczyła, jednocześnie nie będąc niesprawiedliwą dla pozostałych. Zdaję sobie sprawę, że procedura byłaby nieco bardziej skomplikowana, ale sądzę, że potencjalne korzyści przewyższają potencjalne niedogodności.

Co jednak z osobami, które nie mają dochodu? Dotyczy to głównie, wspomnianych już przeze mnie, młodych ludzi, którzy jeszcze nie pracują. Dlaczego więc, zamiast karać finansowo de facto ich rodziców, nie zmienić w tym wypadku mandatu na prace społeczne?

Na koniec jeszcze kilka słów o karaniu za jazdę bez uprawnień. Nie odkryję Ameryki, mówiąc, że obecna kara w wysokości 500 zł jest dla wielu śmieszna - do takiego stopnia, że wolą jeździć bez prawa jazdy i od czasu do czasu płacić mandat, niż pójść na kurs. A gdyby tak zabierać tym osobom samochody? Przecież i tak, nie mając uprawnień, ich nie potrzebują...


niedziela, 18 stycznia 2015

Kilka słów o wystąpieniu Magdaleny Ogórek

Gdy dowiedziałam się, że z ramienia SLD na prezydenta będzie kandydować pani Magdalena Ogórek, ucieszyłam się - bo ktoś młody, ktoś stosunkowo nowy, ktoś, kto mówi, że chce reprezentować całą lewicę. Później, po zrobieniu małego rozeznania, mój entuzjazm się zmniejszył, natomiast wysłuchanie wystąpienia pani Ogórek wywołało we mnie znaczącą ilość sceptycyzmu.

Przemówienie zaczyna się dobrze - mamy krytykę nierówności społecznych, hejt na umowy śmieciowe. Następnie pada kilka słów na temat systemu edukacji. Zgadzam się z tym, że brakuje szkół zawodowych, a te, które istnieją nie mają praktycznie sensu. Bardzo często tworzone są w tych szkołach tak zwane klasy wielozawodowe, gdzie każdy uczeń kształci się w innym zawodzie, zależnie od wybranego miejsca praktyk. Czy da się w ten sposób porządnie nauczyć zawodu? Nie wydaje mi się. Nie wiem, jaki pomysł na rozwiązanie tego problemu ma pani Ogórek. Osobiście sądzę, że tworzenie szkół zawodowych przy zakładach pracy, gdzie uczniowie mieliby od razu zagwarantowane praktyki, a część z nich zatrudnienie po ukończeniu szkoły, mogłoby zdziałać w tej materii coś dobrego.

Później jednak pojawiają się postulaty niezbyt lewicowe, jak na przykład obniżenie podatku CIT do 15%. Najbardziej oburza mnie jednak tutaj argumentacja pani Ogórek, która postuluje tę zmianę, żeby nikomu nie opłacało się zatrudniać na czarno. No cóż, aby nikomu się nie opłacało zatrudniać na czarno, należałoby zwiększyć kary za zatrudnianie na czarno. O ile w większości przypadków nie wierzę w odstraszający wymiar kary, to akurat w przypadku przestępstw ekonomicznych, surowe kary mają sens. Natomiast pojęcia nie mam w jaki sposób obniżenie stawki podatkowej miałoby przeciwdziałać zatrudnianiu na czarno. A jeśli już w podatku CIT coś zmieniać, to dlaczego nie wprowadzić, powiedzmy, trzech stawek, najniższej na poziomie tych 15%, kolejnej 19%, jak jest obecnie, i jeszcze jednej, nieco wyższej?

Dalej jest coś, czego zupełnie nie rozumiem, a mianowicie postulat, aby znieść karalność za wykroczenia gospodarcze przez pierwsze dwa lata prowadzenia działalności gospodarczej dla osób młodszych niż 25 lat. Co to miałoby na celu - nie rozumiem i byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi wytłumaczył. Zawsze wydawało mi się, że prawo powinno obowiązywać wszystkich, tym bardziej w przypadku zakładania działalności gospodarczej.

A skoro już wspomniałam o prawie - zgadzam się z panią Ogórek w kwestii prawa, które jest zbyt skomplikowane i zagmatwane, praktycznie niemożliwe do zrozumienia dla zwykłych ludzi, więc wszelkie próby ułatwienia języka prawnego popieram, ale od razu pisać całe prawo od nowa? Całkiem od nowa? Przesada.

Pozostałych postulatów nie komentuję, jako że nie czuję się kompetentna, bądź nie czuję potrzeby wypowiedzenia się. Podsumowując - o pani Ogórek wiele jeszcze nie wiemy, ale to, co wiemy, nie wskazuje, aby miała ona rzeczywiście reprezentować, jak mówiła w dniu ogłoszenia swojej kandydatury, całą lewicę. Nie chciałabym po raz kolejny oddawać głosu nieważnego, więc liczę na to, że pojawi się jeszcze osoba, która rzeczywiście mogłaby reprezentować całą lewicę - a kilka takich osób istnieje, pozostaje tylko liczyć na to, że zdecydują się kandydować.